główna strona

o mnie

Przyszłam na świat w słyszącej rodzinie. Dostałam dziesięć punktów w skali Apgar, ze szpitala wypisano mnie bez jakichkolwiek podejrzeń w kwestii zaburzeń zdrowotnych. Jednak intuicja mojej Mamy mówiła, że coś jest nie tak. Chodząc od lekarza do lekarza, słyszała "czekać i obserwować". Przeczucie nie pozwalało Jej czekać, kazało działać. Tak więc, kiedy w radio leciała audycja o nowo otworzonym Cochlear Center w Warszawie, Mamie udało się tam dodzwonić. Miałam wówczas dwa miesiące i byłam pierwszą pacjentką, którą przyjęli na badanie słuchu, nie mając żadnych podstaw. Nie chorowałam, nie przyjmowałam wówczas antybiotyków, a w rodzinie nie wystąpiła wada słuchu.

Wyniki badań nie pozostawiły złudzeń - głęboki niedosłuch czuciowo-nerwowy. Do tego - okazało się, że wada jest genetyczna. Musi sięgać kilka pokoleń wstecz, bowiem nawet pradziadkowie, którzy wówczas żyli, nie pamiętali, by w rodzinie ktoś był niesłyszący. Mając już udokumentowaną diagnozę, a w metryce były trzy miesiące życia - dostałam pierwsze aparaty słuchowe. Rodzice przeszli wszystkie fazy: od szoku, poprzez fazę depresji, zaprzeczenia do fazy akceptacji, jednocześnie szukając informacji i wsparcia. I od poczatku mieli niesamowite szczęście - trafiali na wspaniałych ludzi, którzy wspierali zarówno duchowo, jak i na drodze rehabilitacji. Podstawowe założenie, jakie przyjęli moi rodzice, podejmując proces usprawniania słuchu i mowy, to było "córka jako dziecko, a potem jako dziecko, które nie słyszy". Dzięki temu mottu, miałam cudowne dzieciństwo. Nie pamiętam trudów swojej rehabilitacji - najprawdopodobniej z tego względu, że odbywała się ona głównie poprzez zabawę.

Początkowo, najlepszym rehabilitantem okazał się mój starszy Brat. To on wprowadzał mnie w środowisko swoich kolegów. Będąc jednocześnie moim tłumaczem, umożliwiał mi dostęp do słyszących rówieśników już od najmłodszych lat.

Kiedy nadszedł czas obowiązkowej edukacji szkolnej - Rodzice stanęli przed trudnym wyborem: jaka szkoła? Dla niesłyszących? Integracyjna? Ogólnodostępna? Na przekór prognozom lekarzy, rozwijałam się dobrze, mówiłam(!) na poziomie komunikacyjnym. Specjaliści doradzali szkołę dla głuchych i miganie. Moi Rodzice podjęli jednak decyzję o szkole ogólnodostępnej, wychodząc z założenia, iż szkołę znają, a dyrekcja i nauczyciele mieli okazję poznać mnie - starszy Brat był w tej szkole. Uczestniczyłam z Nim w wydarzeniach szkolnych, klasowych. Poznałam też swoją potencjalną wychowawczynię. Do tego, szkoła była blisko domu. Postanowili postawić wyższą poprzeczkę, bo zawsze w razie niepowodzeń, miałam jeszcze do wyboru szkołę integracyjną lub dla niesłyszących.

Wybór tej szkoły okazał się strzałem w dziesiątkę. Wychowawczyni w klasie I-III lepiej nie mogła mnie wprowadzić w świat edukacji. Od początku wyciągała mnie do aktywnego uczestniczenia w klasie, na równi z innymi uczniami. W międzyczasie rodzice zrobili kurs języka migowego i przekazywali mi w domu znaki. Pochwaliłam się nauczycielce, a Ona wykorzystała to jako szansę dla mnie. Na tablicy, obok zwykłych liter aA, bB... zawisły znaki daktylograficzne. Oprócz tego, codziennie stawałam przed klasą i uczyłam ich dwóch nowych znaków. Witaliśmy się i żegnaliśmy w szkole mówiąc i migając "dzień dobry", "do widzenia". Dzieciaki traktowały to jako zabawę, ale i miały świadomość, że język ten mi pomaga. Pamiętały, by mowić do mnie przodem, a kiedy nie rozumiałam - migały. Ja poczułam się w pełni akceptowana. Tymbardziej, że język migowy traktowałam jako mój język - mimo, że nie posługiwałam się nim biegle.

W domu rola migowego była istotna przy rehabilitacji. Często literowano mi nowe słowa. Nie odróżniam głosek syszących - więc znaki zastępowały mi głoski mówione. Rodzice mówili mi, czemu nie słyszę, po co mi aparaty. Na ulicy specjalnie wyłapywali osoby z aparatami słuchowymi i pokazywali mi, że nie jestem sama. To Oni wprowadzili mnie w środowisko osób niesłyszących/słabosłyszących. Sami starali się nawiązywać kontakty z takimi osobami. To od takich osób czerpali największą wiedzę i najwiarygodniejszą. Obserwując tych ludzi, wiedzieli, że z tym da się żyć.

Do gimnazjum poszłam rejonowego, ogólnodostępnego. Tam znali mojego Brata, bo też kończył tę szkołę, znali także Tatę, który udzielał się w Radzie Rodziców. Dyrekcja i nauczyciele zostali uprzedzeni więc o moim ubytku słuchu. Plusem było, że połowa osób w nowej klasie, to były osoby ze szkoły podstawowej. Więc znały mnie, a ja znałam ich. Oficjalnie jednak w klasie nie padło hasło, że odczytuję mowę z ust, wiedziały tylko o tym osoby, z ktorymi się trzymałam. Aparaty ukrywałam pod długimi włosami. Wstydziłam się.

Przełom nastąpił w drugiej klasie. W plan zajęć wpisano mi muzykę. Na pierwszych zajęciach nauczycielka zaczęła mówić o tym, że w dzisiejszym świecie nikt nie jest w stanie funkcjonować bez dźwięków. Idąc do szkoły, słuchamy muzyki. W domu - także puszczamy ulubione piosenki. Na spotkaniach towarzyskich nie może zabraknąć ani muzyki ani tańców. Temat podsumowała "a teraz wyobraźcie sobie, jak to jest, kiedy się nie słyszy, kiedy się nie zna dźwięków... zatkajcie sobie uszy i spróbujcie poczuć to, co czują osoby niesłyszące". Jako jedyna w klasie nie wykonałam polecenia i zaczęłam się śmiać. Wtedy oficjalnie powiedziałam na forum "ja nie słyszę". Zarówno klasa, jak i nauczycielka była w szoku. Ale moje wyznanie spotkało się z pozytywną reakcją i gromkimi brawami.
I w tamtym momencie zrozumiałam jedno. Że to ja muszę wychodzić na przód, mówiąc, że mam wadę sluchu i muszę widzieć usta, by rozumieć, co ktoś mówi. Ja uprzedzę ludzi i będę spokojniejsza. A jeżeli ktoś nie będzie się chciał przystosować - to nie mój problem. Poczułam ulgę, a w klasie pamiętali, by mówić przodem.

Obiecałam sobie, że wybiorę liceum takie, gdzie nikt nie będzie znał ani moich Rodziców, ani Brata. Chciałam iść całkiem w ciemno, by samej móc się pokazać. Bez ingerencji Rodziców.
Dostałam się do jednej z najlepszych szkół w swoim mieście. Klasa licząca początkowo 33 osoby wzbudzała trochę w mnie strach. Razem ze mną w szkole były bliskie koleżanki z gimnazjum, z czego jedna była w obecnej klasie. Zawsze to raźniej.
Na godzinie wychowawczej zrobiono nam lekcję integracyjną. Siedzieliśmy w kole, każdy miał powiedzieć coś o sobie, z czego jest dumny. Pomyślałam sobie, że to jest moja okazja, by powiedzieć o swoim problemie, by uniknąć późniejszych nieporozumień, że nie słucham czy jestem obrażalska, bo nie odpowiadam.
A więc kiedy doszło do mnie, powiedziałam "jestem dumna z tego, że nie słyszę. I mimo odczytywania mowy z ust, udało mi się skończyć poprzednie szkoły i dostać do wybranego przez siebie liceum." Miny zaskoczenia u pedagog i klasy nie da się zapomnieć. A ja wyszłam z zajęć zadowolona, że wydusiłam to z siebie.
Przed pierwszymi zajęciami z języka angielskiego podeszłam do nauczycielki i zasygnalizowałam, że mam problem z tym językiem. Odczytuję mowę z ust, nie jestem w stanie słuchać płyt CD czy powtarzać po kimś kwestii. Tymbardziej, że w angielskim inaczej się mówi, inaczej pisze.
 Myślałam, że uda mi się uniknąć interwencji Rodziców w nowej szkole. Chciałam wszystko sama zrobić, uprzedzać o wadzie słuchu tylko wtedy, kiedy będę czuła potrzebę. Ale te dwie sytuacje sprawiły, że... to nauczyciele wezwali moich opiekunów do szkoły, by porozmawiać, jak funkcjonuję, jak sobie radzę.
Rekacja z nowej szkoły byla super! Nauczyciele wyszli na przeciw mnie. Tak jak wcześniej, to ze strony Rodziców i mojej były pierwsze kroki, tak w liceum na przeciw mnie i mojemu problemowi wyszło grono pedagogiczne. Spotkałam się z wielkim zrozumieniem i otwartością.
Niemniej, okres licealny wspominam najgorzej pod kątem nauki. Niemal w każdej szkole musiałam korzystać z notatek koleżanek, przepisywać, dopytywać się o pojęcia czy zadane prace domowe. Ale tutaj wyjątkowo było mi ciężko - masa nowych pojęć, liczna klasa.

Proces rehabilitacji nie był dla mnie bólem. Nie miałam nigdy problemu z nawiązywaniem kontaktów - zawsze miałam wokół siebie życzliwych ludzi, oddanych przyjaciół. Nigdy nie spotkałam się z odrzuceniem czy brakiem chęci pomocy. Byłam akceptowana.

Ale ból sprawiało mi to, że nie mogłam odnaleźć własnej tożsamości. Podczas całego etapu edukacji - szukałam siebie. W świecie słyszących widziałam, jak wielu rzeczy nie słyszałam. A w świecie niesłyszących - paradoksalnie, jak wiele słyszałam. Nie czułam się nigdzie w pełni "dopasowana".

Nie mogąc funkcjonować na codzień wśród osób podobnych do mnie - obiecałam sobie, że moje studia będą związane z problemem słuchu. Wydawało mi się, że kończenie szkół ogólnodostępnych jest dla mnie bezsensowne. Na lekcje chodziłam głównie dlatego, by mieć zaznaczoną obecność. Bo i tak potem musiałam nadrabiać notatki, pożyczać zeszyty.

Jednak życie zweryfikowało to wszystko w jednym wydarzeniu. Dzień przed maturą trafiłam do szpitala.
Miałam rozlany stan zapalny ucha. Lekarze nastawiali mnie już na zabieg operacyjny, po którym najprawdopodobniej utracilabym swoje resztki słuchowe. Grozila mi głuchota całkowita. Szczerze mówiąc - nie zrobiło to na mnie wrażenia. Myślałam, że moje resztki słuchowe, to tak naprawdę nic.
Ale kiedy podczas tych dni w szpitalu, musiałam być zdana tylko na patrzenie na usta, bez wspomagania się aparatem (bo nie było mowy o założeniu wkładki do ucha), rozmawianiu z gośćmi, dotarło do mnie, jak wiele mogę utracić. Codziennie przychodzili do mnie znajomi, zdawali relacje z matury, opowiadali żarty, pytali jak u mnie. Byłam zmęczona taką ilością gości, patrzenie na usta było strasznie męczące. Tymbardziej, że musiałam wyłapywać w grupie, kto w danym momencie, co mówi. Nawet nie miałam siły co chwilę przypominać, żeby przystopowali. Wszyscy byli przyzwyczajeni, że sprawniej mi idzie komunikacja.

I zamiast przejmować się tym, że mogę nie podejść w tym roku do matury, że studia będą musiały poczekać... czekałam niecierpliwie na werdykt, czy uda mi się uniknąć operacji. I udało się! Dzięki wyrozumiałości, lekarze postanowili wstrzymać się od operacji, stosując kurację antybiotykową, kroplówkami itd. Gdyby nie prowadzący lekarz, który zrozumiał, ile dla mnie znaczą te resztki słuchowe, dziś pewnie nie słyszałabym nic.

Chorobę zwalczyłam, unikając przy tym operacji. Mało tego! Jeszcze pod kontrolą lekarską i na lekach - podeszłam do matury w czerwcowym terminie. I zdałam, złożyłam dokumenty na uczelnię. A kiedy na zielono pojawił się napis w rekrutacji "zakwalifikowana", nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu! Dostałam się na wymarzone studia, na kierunek, który był celem całe moje życie.

I wtedy zrozumiałam, że nic nie poszło na marne. I że warto walczyć.
Dziś, będąc studentką poza rodzinnym miastem, poznałam też ludzi podobnych sobie. Mając równocześnie kontakt z Głuchymi/słabosłyszącymi/słyszącymi, odnalazłam siebie. Nie przyklejam sobie etykietki na siłę.
Nie jestem ani Głucha, ani słabosłysząca, ani słysząca. Jestem JA.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

... szukaj

... ważne, a nawet bardzo ważne.

niesłyszący - każda osoba z wadą narządu słuchu, nie ważne o jakim stopniu ubytku.
słabosłyszący - osoba z wadą słuchu, posługująca się mową werbalną. Wychowywana w środowisku osób słyszących, uczestniącząca w edukacji w szkołach ogólnodostępnych.
głuchy - osoba, która ma znaczny bądź głęboki ubytek słuchu.
słyszący - osoba słysząca, nie posiada żadnej wady słuchu.
Głuchy - osoba, która jest Głucha Kulturowo. To znaczy: wychowywana w rodzinie Głuchych (a więc może być nawet słysząca) i w środowisku Głuchych, posługująca się biegle PJM.
PJM - Polski Język Migowy, prawdziwy język niesłyszących i Głuchych. Posiada swoistą gramatykę, odmienną od polskiej. Jest językiem przestrzennym, wykorzystującym ruchy dłoni, ciała, bardzo ważną rolę odgrywa mimika twarzy.
SJM - System Językowo-Migowy, zwany też językiem miganym. Sztuczny twór przełożony z języka polskiego na "ruchy dłonią", zachowuje tym samym gramatykę języka polskiego.